Prawdopodobnie nigdy bym nie sięgnęła po książki Katarzyny Enerlich, gdyby nie moje prywatne wyzwanie czytelnicze w ramach wyzwania "Czytam, bo polskie", oraz dodatkowy zbieg okoliczności, który skłonił mnie do zakupu e-booka. Księgarnia internetowa publio.pl zorganizowała niedawno promocję na 3 tytuły, z okazji Dnia Liczby Pi. Właśnie pośród tych trzech tytułów znalazła się "Prowincja pełna marzeń", której cena opiewała na zawrotną kwotę 3,14 zł. Nie mogłam znaleźć polskiego autora na E, żeby mi odpowiadał, a tutaj wszystkie znaki na niebie i ziemi przekonywały właśnie do Pani Enerlich. Cóż mogłam uczynić? Zakupiłam e-book i postanowiłam dać Jej szansę.
Mogłabym sobie mocno pluć w brodę, gdybym tego nie zrobiła. Zasiadłam do czytania niepewna czego mam się podziewać, nieufna i z myślą, że pewnie będzie mdło i nudno. Po raz kolejny się pomyliłam, ani mdło, ani nudno, a w ogóle to bardzo przyjemnie. Podobną pomyłkę popełniłam oceniając z góry "Na progu kosmosu" Bohdana Arcta. Jeśli czytaliście recenzję to wiecie, że po Jego książce gotowa jestem zostać kosmonautą. Serio, jakby nadarzyła się taka okazja, możliwość to idę w to ;)
Wracając do "Prowincji" jest to książka niezwykła i miała na mnie niesamowity wpływ. Bohaterką jest Ludmiła z nieco pogmatwaną historią swojego życia. Przychodzi taki czas, że w Jej życiu dzieje się wszystko na raz. Dziennikarka lokalnego tygodnika w Mrągowie, dojrzała kobieta kochająca miejsce, w którym mieszka i swoją pracę. Może nieco samotna, bo młodo straciła oboje rodziców i nie znalazła jeszcze mężczyzny swojego życia. Trochę zwariowana, dobra i urocza jednocześnie. Zmienia się szef redakcji. Artur to gbur i prostak mówiąc w skrócie. Dodatkowo kombinator, oszust i dwulicowa świnia. Ludmiła stara się jakoś odnaleźć w nowo wymyślonej przez Artura redakcji, który niby stara się zrobić wszystko, by tygodnik zaczął przynosić zyski, ale tym samym gwałci wszelkie możliwe zasady dobrej współpracy i niszczy spokojną dotąd aurę wśród pracowników.
"Padł na nas blady strach. Najmniej przestraszyła się Jola, bo była młoda i ładna, a najwyraźniej te cechy zwróciły uwagę Artura. Sam nieszczególnie urodziwy, dość niski, wydawał się jakiś, hm... niedomyty, niedogolony; z łysiną na środku głowy, przypominał raczej ludzką wersję E.T. niż redaktora naczelnego lokalnego tygodnika. Wydawało mu się pewnie, że ma taki nonszalancki styl, bo dumnie prężył się i nosił dłonie w kieszeniach, gdy z nami rozmawiał. Gdy już te dłonie wyciągał, można było zauważyć, że pod paznokciami żółtych palców czasem kryły się interesujące z punktu widzenia bakteriologa złoża, konsystencją przypominające plastelinę, a wokół całej postaci unosiła się woń smażenia i stęchłego dymu papierosowego. I dopiero przez to przebijał się zapach wody toaletowej. To nie był sznyt. To było niedbalstwo!"
Historia Ludmiły, miłosnych, zawodowych perypetii i wplątana historia miasteczka, jego mieszkańców z przed wojny. Nie znajdziecie tutaj wartkiej akcji i nagłych jej zwrotów. Poza tym to opowieść dość bajkowa, w której wszystko wskazuje na to, że marzenia się spełniają. Może nie spełniają się same z siebie i odrobinę trzeba im dopomóc, ale warto w życiu robić właśnie to czego się pragnie.
W książce ujęła mnie prowincja, ja mieszkam w wielkiej Warszawie, anonimowej, szarej i zapędzonej. Prowincja jawi się jak miejsce, w którym czas płynie wolniej, człowiek jest jakby bardziej wolny, a to nie tylko moje odczucie wynikające z przeczytania książki. Sama doświadczam tej dziwnej aury będąc na działce lub gdy mieszkałam w Ursusie. Ursus to niby Warszawa, ale żyjąc tam czułam się jak w małym miasteczku, miałam więcej energii i czasu, nie pytajcie mnie skąd. To chyba jakaś magia czasoprzestrzenna.
Prowincja Katarzyny Enerlich, a właściwie Jej bohaterki, Ludmiły, to miejsce piękne i magiczne na swój sposób. Idealne do życia, ma się ochotę spakować walizki i jechać tam bez zastanowienia. Książka opisuje przestrzeń, ludzi i ich życie, ale wystarczająco subtelnie, żeby nie spowodować chaosu w głowie, a jedynie poczucie błogości. Tak właśnie mnie nastroiła, ukoiła nerwy, zakwitła we mnie i dała mi piękne sny. Naprawdę czytając przed snem czułam się cudownie odprężona i śniłam niesamowite rzeczy, które dawały mi nową jakość po przebudzeniu.
"Wszystko byłoby dobrze, żeby nie te moje bamboszki. Po co ja je wstawiałam do łazienki, zamiast trzymać po prostu przy łóżku?! Kiedy się nauczę pilnować porządku?! (...) I nagle skóra mi cierpnie na głowie. Przypomina mi się, że bamboszki to jeszcze nic. Że te bamboszki to dopiero połowa mego dramatu. Bo na drzwiach od łazienki, na wieszaku obok ręczników, wisi mój zielony stanik! Jaki obciach!!! Serce mi wali. Słyszę, jak Martin wyciera ręce w ręcznik, chwyta za klamkę. Wychodzi. Otwierają się drzwi, na zewnątrz, do przedpokoju. Na drzwiach majaczy dumna zieleń mojego stanika... 'Klęska' - pomyślałam.
Martin zachowuje się jakby nigdy nic. No to nie będę mu tłumaczyć, że zwykle staniki mam w szafce, nie na wieszakach, i że w ogóle... Jednak zauważył:
- Mało się nie pomyliłem i nie wytarłem rąk w... - mówi nagle ze śmiechem."
Całość przetkana jest starą historią Hansa. Obecnie starszego mężczyzny, a kiedyś małego chłopca, który mieszkał w Mrągowie. O jego wspomnieniach z dzieciństwa, ucieczce z ukochanego domu dowiadujemy się poprzez jego syna, Martina. To zaplątanie przeszłości i teraźniejszości nadaje dodatkowej głębi temu miejscu, trochę czaruje czytelnika. Dodatkowego smaku dodają stare pocztówki, ukazujące okolicę z przed wojny, wraz z opisem, co na nich się znajduje i jaki związek mają z opowieścią. Uwielbiam takie stare zdjęcia i widokówki, napawają mnie jakąś lekką tęsknotą, rozmarzają. I żeby nie było, ta dawna historia przesiąka do teraźniejszości i w jakiś magiczny sposób determinuje ją i porządkuje w jakimś sensie.
Muszę wspomnieć o miłosnych wątkach. Mamy Martina, który przedstawia taką szaloną, jakby pierwszą miłość, kiedy są motylki w brzuchu i nieokiełznane pożądanie. Przystojny i zwariowany, który nagle zakochuje się w Polsce, w Mazurach. Spotkamy też Piotra, który spokojny i cichy również jest spragniony miłości. Jednak miłości stabilnej, uporządkowanej. Trochę nieporadny, ale rozczula czasami. Niestety to facet, który mógłby zagłaskać na śmierć, to chyba największa jego wada. Znajdzie się jeszcze Jacek, trochę wyrafinowany i podły, ostatecznie wydał mi się dość zagubionym człowiekiem.
"Zagarnął mnie do siebie, nie pytając o przyzwolenie. (...)
Nasz pierwszy wspólny pocałunek miał nieznany mi smak. Twarz Martina pachniała wiatrem i wilgocią kwietniowego powietrza. Usta miał delikatne jak motyl, cały był delikatny. (...)
- (...) Jestem teraz sam... - wziął moją dłoń, pocałował jej wewnętrzną stronę. Nie wiedziałam, że na mapie ciała mam w ogóle takie miejsce. Zakręciło mi się w głowie. (...)
Nie protestowałam, gdy zachłannie przygarnął mnie, kładąc się obok na pościeli. Jego profil grał nade mną w blasku nocnej lampki, przybliżał się, oddalał, ja z nim, kręciło mi się w głowie, szumiało. Jego skóra pachniała jeszcze wiatrem, towarzyszył mu ledwo wyczuwalny zapach kurtki, wody, potu. Wszystko się mieszało, a ja z węchem czułym jak pies chłonęłam go całą sobą. Płynęłam szybko razem z nim, upojona czułością, zbyt odważnie może, ale nie mogę inaczej. Dopiero cichy jęk Martina przerwał tę harmonię zapachu i czułości."
Problemy z jakimi mierzy się bohaterka nie są jakieś mega skomplikowane, ale chyba każdy z nas miałby w podobnej sytuacji dużo stresu. Fabuła jest wciągająca, czasami odrobinę naiwna. Katarzyna Enerlich dołożyła do tego pewną dawkę humoru i wykreowała ciekawych bohaterów. Owszem, jest też czego się poczepiać. Wątek Hani na przykład był dość wątpliwy, nagły i piękny. Mężczyźni, którzy znienacka wszyscy są zainteresowani Ludmiłą i o Nią zazdrośni, zaborczy. Niektóre elementy po prostu, przez swoją baśniową aurę, wydają się nierzeczywiste, niemożliwe. Jednak to wszystko pasuje do tej opowieści. Trochę magii, ale nie jakiegoś tam "Czary mary", czy cudownych mikstur. Magia w tej powieści to raczej właśnie pozytywne nastawienie, branie życia we własne ręce i odważne stawianie czoła przeciwnościom.
"Znalazłam moje miejsce na ziemi. Jestem mu potrzebna."
Podsumowując już, aby Was nie zamęczać i tak już długim tekstem, polecam "Prowincję pełną marzeń". Nie nastawiajcie się na jakieś cudo, ale jeśli potrzebujecie ładnej historii i czegoś przy czym złapiecie porządny, odprężający oddech to ta książka może być świetnym rozwiązaniem. Dzięki niej poczułam się, jak świeżo po urlopie, wypoczęta i spokojna. To historia pełna wdzięku i dająca dużo ukojenia, uzdrawia duszę. Przesiąknięta słońcem, przyjaźnią i pozytywnym nastawieniem do życia. Poza tym czas wokół mnie również w jakiś dziwny sposób zwolnił. Z pewnością książki Katarzyny Enerlich jeszcze nie raz zagoszczą wśród moich lektur.
Katarzyna Enerlich
"Prowincja pełna marzeń"
Wydawnictwo: MG
Liczba stron: 368
Ocena: 8/10