Książka, w której ktoś wyciął co najmniej połowę treści - "Uciekinier ze świętego miasta" Jacek Dyba

Wydawało mi się, że przeczytam "Uciekiniera ze świętego miasta" w jeden wieczór, bo książeczka ma naprawdę niewiele stron. Jednak nie udało mi się. Powód jest prosty, bardzo się gubiłam w treści. Nie wiem czy to wina tego, że mam egzemplarz recenzyjny przed korektą, czy tak miało być, ale coś jest nie tak jak dla mnie.

Zacznę może od początku. Opis książki sugeruje, że jest to opowiadanie o niezwykłej przyjaźni dwóch mężczyzn, którzy przede wszystkim są skrajnie różnymi ludźmi, a dodatkowo poznają się w dość niesprzyjających warunkach. Mianowicie pierwsze spotkanie i zacieśnianie przyjaznych więzów miało miejsce w więzieniu.  

"Gruby strażnik zatrzymał się przed bramką, sprawnie przekręcił klucz w zamku, a gdy otworzył drzwi, Wiktor zobaczył potężnego mężczyznę zakutego w łańcuchy. Spojrzał na przybysza, lecz gdy napotkał jego wzrok, zdrowy rozsądek nakazał mu pokornie spuścić głowę. 'Tego to chyba zgarnęli z wesela... i miejmy nadzieję, że chociaż orkiestra uciekła' - pomyślał Wiktor."

Jeden z nich to muzyk, który trafił do więzienia prawdopodobnie za coś do czego nie przyłożył nawet palca. Nie mając pojęcia o tym, że może być oskarżony o cokolwiek radośnie i zupełnie przypadkowo wymykał się przez dwa lata z rąk wymiaru sprawiedliwości. Przypadkowo, bo będąc nieświadomym wcale nie próbował się przed nikim ukrywać. Na imię Mu Wiktor.
Drugi natomiast to osławiony gangster "Harnaś" z pierwszych stron gazet, Sławek. Był takim niby Robin Hoodem, co to zabiera bogatym, a biednym rozdaje.

To zawarcie przyjaźni było bardzo osobliwe. Wydaje mi się, że taki sposób zaprzyjaźnienia się w więzieniu jest niemożliwy. I tym bardziej niemożliwe jest, aby facet taki, jak Wiktor zdobył tak wielkie poważanie tym samym. To mi po prostu nie pasuje.

Zakończenia spodziewałam się od jakiegoś czasu, nie było dla mnie dużym zaskoczeniem. Jednak to chyba najlepsza część książki.

Problem w tym, że czasami wydawało mi się, że dialogi albo są źle zredagowane, albo Autorowi się pomyliło kto miał właśnie mówić, albo ja doznałam jakiegoś porażenia umysłowego. I tak Sławek stawał się czasami Wiktorem, a Wiktor Sławkiem.

Dodatkowo mam wrażenie, jakby z książki została wycięta znaczna ilość tekstu. Brakuje mi zwyczajnie informacji, które rozświetliłyby te czarne dziury, gdzie w treści książki czegoś nie mogę odnaleźć, bo przeskok wydaje się zbyt duży. Przez to trudno jest zrozumieć sens poszczególnych fragmentów, dialogów.

Poza tym jeżeli liczycie na dobrze skrojone portrety psychologiczne postaci, a ja na to liczyłam, to niestety. Osobowości są zarysowane i jednocześnie specyficzne, co owszem pozostawia naszej wyobraźni duże pole do popisu, ale ja jednak wolałabym wyraźniej zobaczyć w jakim kierunku tą wyobraźnią mam pogalopować. Galopowałam przez to naokoło, w tą i tamtą i doszłam do wniosków, że historia może dotyczyć choroby psychicznej jednego z przyjaciół. Jednak chyba to nie to. Rozumiem, że Autor chciał zwrócić uwagę na inny aspekt książki, na przyjaźń nie do pojęcia, na tą różnicę między postaciami, ale mojej uwagi nie zwrócił.

Książka jest nieźle napisana, językowo. Rozbawiła mnie nawet kilka razy i ten humorek Autora wydaje mi się ogromnym plusem. Minusem jest to, że znalazłam go stanowczo zbyt mało, albo nie potrafiłam szukać. Czytałam długo, ponieważ wciąż wracałam o kilka, kilkanaście lub właściwie wszystkie strony, w poszukiwaniu czegoś, co myślałam, że mi umknęło i przez to nie rozumiem do końca o, co chodzi. Jednak okazywało się, że nie mogło mi umknąć coś czego nie było, stąd też moje wrażenie, że brakuje wielu stron w tej książce. Uważam, że uzupełnienie jej o niezbędne wręcz, połacie sensownego tekstu, łączące wszystkie fragmenty, sprawiłoby, że dużo by zyskała.

Ogólnie mi się nawet podobała. Nie jest to książka z żadną wartką akcją. Coś tam się dzieje, ale niewiele. Zauroczyła mnie scena z psem w restauracji. Pies o imieniu Oprych, co również mi się spodobało.

"Wilczur w dowód wdzięczności chwycił z posadzki bukiet i opierając się przednimi łapami o stół, wręczył mu go prosto do talerza. Goście pękali ze śmiechu. Wiktor chciał jeszcze uratować co nieco, lecz do bukietu przykleiła się smaczna cebulka i plasterki pomidorów."

Mimo, że nie ma spektakularnych wydarzeń to i tak mogłaby być to przyjemna pozycja, tylko znowu wrócę do tego, że treści za mało. Autor trochę uczy grypsów. Niewiele tego, ale fajnie było poznać te kilka nowych słów. Znalazłam w internetach informację o tej książce z 2007 roku, wtedy chyba miała się ukazać. Poza tym wypisane tam zostały niektóre grypsy więzienne, znajdziecie je tutaj: grypsy.

Czy polecam? Warto się z nią zapoznać, nawet, jeśli się Wam nie spodoba to i tak nie zajmie Wam wiele czasu po mojej recenzji (nie musicie bowiem szukać na wcześniej przeczytanych stronach wyjaśnień, bo już wiecie, że nie znajdziecie). Może to ja mam tak zblazowany umysł i nie do końca rozumiem, z chęcią poznam Wasze opinie, żeby się o tym przekonać. A nie przeczę, lecz zapewniam, że jestem ostatnio dość przemęczona.

Za przekazanie egzemplarza do recenzji bardzo dziękuję wydawnictwu Novae Res.

http://novaeres.pl/


"Uciekinier ze świętego miasta"
Jacek Dyba
Wydawnictwo: Novae Res
Liczba stron: 130
Ocena: 5/10 (skoro uważam, że była tylko połowa treści to inaczej nie da rady)



Bardzo mnie cieszy, że zaglądasz na mojego bloga.
Będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie ślad, to mnie motywuje i nadaje większy sens temu, co piszę. Chętnie zajrzę też na Twojego bloga, jeśli jakiegoś prowadzisz.