"Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe" - Robert M. Wegner

Wegner to autor już uznany, nagradzany i dość rozpoznawalny. Względem "Opowieści z meekhańskiego pogranicza" toczą się dysputy, ocierające się niekiedy o awanturnictwo, ponieważ w jednych budzi zachwyt, a innych odrzuca i złości.

Pierwszy tom to dwie przeciwstawne przestrzenie, ale obie bezlitosne dla mieszkańców, niebezpieczne, mroźne góry i pustynia wysysająca wszelkie życie. W części zatytułowanej "Topór i skała" doświadczamy dość szorstkiej opowieści, co nie oznacza, że jest nieprzystępna bądź nudna. Z kolei w cyklu południowym, "Miecz i żar", historia nabiera bardziej miękkich kształtów, co nie sprawia, że robi się mdło lub słodko. Wszystkie opowiadania mają w sobie pewną hardość i z pewnością nie można powiedzieć o nich, że są banalne.


Całość składa się z ośmiu opowiadań, po cztery dla każdej z części. W nieprzyjaznych górach spotykamy Górską Straż, nietypową elitarną jednostkę wojskową, która ma bronić mieszkańców północy przed niebezpieczeństwami. Główną postacią tutaj jest dowódca oddziału Kenneth-lyw-Darawyt. Ze swoimi ludźmi wysyłany do kolejnych trudnych spraw od plemienia kanibali z dużym potencjałem magicznym, aż po niewyjaśnione morderstwa w małej wiosce rybaków. Z pewnością opowiadania składające się na opowieść o północy pretendują do miana militarnego fantasy. Polityczne gierki, manipulacje, szpiedzy i brutalna walka z wrogami imperium. Odznacza się surowością zarówno miejsc, jak i ludzi. 

"W Klass-Dew, stolicy największej północnej prowincji i siedzibie Wielkiego Gubernatora, od wielu lat opowiadano sobie barwne plotki o tych żołnierzach. Miasto leżało ponad sto mil na południe od Małego Grzbietu, więc Górska Straż, która rzadko zapuszczała się na tereny poza łańcuchem górskim, była tam na wpół mitem. Historie o bitwach z dzikimi plemionami czy z hordami pomiotów ciemności, nadciągającymi z północy, rozpalały wyobraźnię i budziły podziw. Ci tutaj wyglądali na takich, którzy zabijają podobne potwory kilka razy dziennie, i to dla rozrywki."

Przez południowe pogranicze prowadzi nas Yatech d’Kellean, wojownik pochodzący z legendarnego ludu Issaram. Naród stary i pamiętający dawne dzieje świata, zachowujący tradycję i bezlitosne prawa. Wszystko rozpoczyna się dość sielankowo od wielkiej miłości, która zdaje się nie mieć granic. W imię miłości ludzie potrafią popełniać największe błędy, ale doznają też często przebudzenia. Te opowiadania skupiają się głównie na przybliżeniu przemian do jakich doszło w tym uniwersum na długo przed wydarzeniami opisanymi. Rozjaśnia i tłumaczy wiele spraw, łączy niektóre wątki wydające się wcześniej pobocznymi.

"- Powiedz mi... - Stała tyłem do łóżka, naga, piękna. - Powiedz mi proszę, jak bardzo mnie kochasz?
(...)
- Bardziej niż życie, seyqui allafan. Bardziej niż śmierć, bardziej niż pierwszy i ostatni oddech. Jesteś najcenniejszą rzeczą, jaką znalazłem na równinach, najlepszą, jaką przytrafiła mi się w życiu. Oddałbym za ciebie oba moje miecze."


Proza Wegnera zdaje się wyrastać z innych znanych dzieł i motywów z historii istniejących niegdyś imperiów. Sam Autor odpiera zarzuty jakoby się miał wzorować na innych publikacjach, przyznając jedynie, że w pewnym stopniu inspirował się Cesarstwem Rzymskim. Bez względu na to, jak było naprawdę trzeba przyznać, że udało Mu się bardzo zgrabnie połączyć różne znane już elementy i dodać coś od siebie. Poza tym pójście za przykładem sprawdzonych i rzetelnych Pisarzy nie wydaje mi się grzechem, o ile nie stanowi plagiatu, a tego Wegnerowi zarzucić nie można, przynajmniej zgodnie z moją wiedzą. Nie można też powiedzieć, że "Opowieści meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe" to kalka innych dzieł, chociaż obeznanemu czytelnikowi z pewnością zakotłują się pewne podobieństwa.

"- Magowie. Ech, Cawe, dlaczego mam wrażenie, że to oni są przyczyną większości naszych problemów? Wzywanie ich to trochę tak, jakby sikać do rzeki, żeby zatrzymać powódź."

Imperium Meekhamu to ogromny kraj, który wchłonął wiele miejscowych ludów, plemion. Meekhańczycy przyszli zdobywać mieczem, ale ten rozdrobniony świat połączono za pomocą religii. Nie jest to dokładnie taki synkretyzm religijny, jak w przypadku Cesarstwa Rzymskiego, jednak cel identyczny. Zjednoczenie pod sztandarem jednej bogini, która została naznaczona jako wszech-matka. Tym sposobem wszystkie kulty wciągnięto w jeden worek i pozwolono by różnicowały się między sobą. Pogodzenie i tolerancja religijna to jedno z ważniejszych zadań do wykonania, na terenie tak różnorodnym kulturowo, wszak wiemy z historii, że wojny religijne czy ideologiczne powodują największe spustoszenie i osłabiają najsilniejszych graczy na arenie międzynarodowej.

"Pięćset lat temu Meekhańczycy wymaszerowali z odległych o kilkaset mil gór na południu, walcząc wściekle z każdym wojowniczym kultem, który w tamtych czasach szalał pomiędzy Górami Krzemiennymi a szczytami Ansar Kirreh. Rozbili Świątynię Reagwyra, podbili ziemie zhołdowane przez kapłanów Laal Szarowłosej, a czcicieli jej siostry, Kan'ny, wybili niemal do nogi. (...)
Meekhańczycy okazali łaskę świątyni Setrena, każąc wszystkim jego kapłanom pokłonić się przed obliczem Wielkiej Matki i oferując włączenie Rogatego do oficjalnego panteonu Imperium. (...) Błyskawicznie odnaleziono prastare zwoje, potwierdzające, że Setren należał do Wielkiego Rodzeństwa oraz że w Wojnach Bogów walczył zawsze po właściwej stronie.I to wystarczyło."


Ciekawym jest dobitne ukazanie, że to zwycięzcy piszą historię, co może nie stanowi czegoś nowego, bo przecież nie raz już widzieliśmy to na historii. Jednak nawet ludy zdające się być zakorzenione w dawnej tradycji, mające jakby stać na straży pamięci czasów, o których już niewielu pamięta, zniekształcają prawdziwe losy świata. Ujednolicanie i spajanie plemion skutkowało również manipulacją przy spisywaniu dziejów, by pogodzić, by znaleźć wspólne punkty i wspólnych wrogów. Potwierdzenie jedności dla odmiennych etnicznie i kulturowo ludzi, musi być dogłębne i wyeliminować potencjalne punkty zapalne do konfliktów.

 "Czy prawda służy wam jak zastraszony kundel, obszczekujący tego, kogo wskaże wasze poczucie winy?"

W obu częściach kreacja bohaterów mocno się różni. O ile na północy mamy do czynienia z postaciami dość surowymi, bardziej jednoznacznymi i mniej skomplikowanymi psychicznie, to na południu otrzymujemy osobowości złożone i skonfliktowane wewnętrznie. Kapitan Górskiej Straży daje się opisać w kliku słowach, jak honor, odwaga, lojalność. Yatech natomiast początkowo wydaje się wewnętrznie równie przejrzysty, choć zakotwiczony w innej kulturze i tradycji. Jednakże młody wojownik przeżywa kryzys tożsamości, przez który nie może odnaleźć się w żadnej ze znanych mu społeczności ludzkich. Oczywiste zasady wpajane mu od najmłodszych lat przestają być logiczne i zrozumiałe, budząc wątpliwości. Młodzieńcza, nieszczęśliwa w gruncie rzeczy, miłość to bodziec do jego późniejszej wędrówki, nacechowanej lawiną wydarzeń zmieniających jego życie. Znamienne staje się odrzucenie dotychczasowego siebie, by odkryć prawdę o sobie.

Magii w tym wykreowanym przez Autora świecie mamy dość niewiele, chociaż cały czas rozbrzmiewa echem pojawiając się tu i ówdzie. Nie o ilość jednak chodzi, a o jakość. Poza głównym nurtem magicznym w imperium, występuje kilka "dzikich" odmian wśród koczowniczych plemion, gdzie znajdujemy choćby szamanów i źrebiarzy, ale i magiczne artefakty. Do tego wszystkiego mamy też jakąś mgiełkę bogów, swego rodzaju opętania, świat duchów i dziwne stworzenia.

"Najwyższy z nich podszedł do jednego z koni, przytulił twarz do jego szyi, pogłaskał po chrapach. Nagle mężczyzna klepnął zwierzę w zad i koń ruszył z miejsca. Z każdym susem zwierzę przyspieszało, stępa, kłus, galop. Wyprzedziło czoło oddziału i wyciągnęło się przy ziemi w dzikim cwale. Po chwili to nie był już cwał, tylko coś więcej - bieg, jakby koń poniósł, mając na grzbiecie stado demonów. Zadarł w górę ogon, wytrzeszczył oczy, wydał z siebie nieziemskie wyzywające rżenie.
łoskot kopyt tego jednego zwierzęcia zagłuszył wszystko inne, wydawało się, że cały świat umilkł, a nadciągające powoli oddziały znikły.
(...) Nagle zacisnął dłonie w powietrzu i pociągnął. Szyja konia zgięła się pod kątem prostym, trzasnęły kręgi, zwierzę zaryło łbem w ziemię (...).
Tylko, że tętent nie umilkł. Przeciwnie - narastał, potężniał, rósł. Varhenn wytrzeszczył oczy, widząc tuman kurzu podnoszący się z ziemi, w miejscach, gdzie uderzały widmowe kopyta. (...) "


Już po pierwszym tomie widać, że uniwersum Meekhamu stworzone jest z rozmachem, dość plastycznie i drobiazgowo. Pozwala na zanurzenie się w tym świecie, na mocne wejście w opowiadane historie i zżywanie się, może nie z poszczególnymi bohaterami, ale właśnie z tą niejednolitą krainą. Autor świetnie poradził sobie z opisami, chociaż niektórym mogą się wydawać zbyt długie i dokładne. Zróżnicowanie opowiadań sprawia, że naprawdę każdemu może się coś innego spodobać, lub nie.

Jedno z opowiadań południowych, "Gdybym miała brata", budzi moje wątpliwości pod względem konstrukcji. Historia stanowi splot wspomnień, retrospekcji i bieżących wydarzeń. Zabieg taki zwykle bardzo mi się podoba, lecz tym razem zabrakło mi odpowiedniego oddzielenia jednego od drugiego, co powodowało czasami konsternację, gdy nie byłam pewna, w którym momencie na osi czasu aktualnie się znajduję. Po kilku stronach przywykłam, i jakby nauczyłam się dość szybko rozpoznawać i oddzielać wydarzenia, ale wydaje mi się, że można to było przeprowadzić w sposób znacznie bardziej przejrzysty, by nie mącić w głowie czytelnikowi. Zaznaczam również, że moja uwaga nie ma na celu sygnalizować, że to opowiadanie złe lub słabe, bo bynajmniej takim nie jest.

Inna rzecz, która generalnie często nie podoba mi się w fantastyce, to nazwy własne. Skomplikowane, czasami wręcz niemożliwe do wymówienia, a tym bardziej do zapamiętania. Wieloczłonowe nazwiska bohaterów, które nie mają żadnego uzasadnienia, utrudniają rozeznanie się w postaciach. Gdyby poszczególne elementy miały jakieś odzwierciedlenie na przykład w historii plemienia, to mogłabym to przełknąć bez marudzenia. W tej sytuacji jednak stanowią dla mnie mały minus.

Istotnym plusem "Opowieści z meekhańskiego pogranicza" jest warsztat pisarski Roberta Wegnera. Można się spierać, czy wniósł coś świeżego do fantastyki, czy nie, ale przyznać należy, że operuje bardzo dobrym i ostrym piórem. Dialogi poprowadzone umiejętnie, wartkie i wnoszące wiele do opisów świata jak i bohaterów, ale jednocześnie nie przegadane. Styl przyjemny i dość jasny, narracja idealnie wpasowuje się w fabułę każdej opowieści przy względnym zachowaniu rytmu i konsekwencji całego zbioru. W równowadze zachowana została dekoracyjność i ekspresyjność, nieprzytłaczające czytelników, ale w zajmujący sposób kreślące wydarzenia. Autor również uniknął nadmiernego patosu, tej nieznośnej, zwykle przez swą banalność, doniosłości. Co nie oznacza też, że braknie tutaj ważkich wątków, refleksyjności czy honorowych postaw. Po prostu wszystko zostało odpowiednio wyważone i przemyślane. 

"Czasem niewiedza bywa błogosławieństwem..."

"Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe" (tom 1)
Robert M. Wegner
Wydawnictwo: Powergraph
Liczba stron: 571
Ocena: 8/10

Bardzo mnie cieszy, że zaglądasz na mojego bloga.
Będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie ślad, to mnie motywuje i nadaje większy sens temu, co piszę. Chętnie zajrzę też na Twojego bloga, jeśli jakiegoś prowadzisz.